NE_NI logo

Chciałabym, żeby język był czulszy

Z AGĄ ZANO ROZMAWIA JERZY BANDEL 

Jerzy Bandel: W książce Bernardine Evaristo Dziewczyna, kobieta, inna znajdujemy dwanaście opowieści niebiałych niemężczyzn, przede wszystkim kobiet, ale i osoby niebinarnej, które splatają się w jeden, spójny wielogłos. Było Ci trudno z racji tego, że tożsamości bohaterek są zupełnie inne od Twojej? Czy tłumacząc, korzystałaś ze swojej tożsamości jako kobiety, jako Polki, czy traktowałaś je z większym dystansem, dlatego, że bohaterki to w większości czarnoskóre  Brytyjki? 

Aga Zano: Wiesz, tego, że to są kobiety czarnoskóre, raczej się nie czuje – to znaczy oczywiście, że w jakimś stopniu tak, bo to jest bardzo istotna część ich tożsamości, ale w literaturze i we współczesnej popkulturze fakt bycia osobą nie białą albo nieheteroseksualną często przestaje być osią tożsamości osoby, o której się mówi, i to jest fajne. Bo jeszcze do niedawna, kiedy w książce czy filmie pojawiała się lesbijka albo ktoś, kto jest czarny, kto jest Azjatą albo trans, to stawało się taką osią – że cała historia jest o tym, że ktoś jest lesbijką albo niebiałą osobą. W rzeczywistości jednak często bycie czarną czy lesbijką jest dla tej osoby najmniej interesujące, bo ona ma mnóstwo różnych przymiotów, które są równie albo bardziej istotne. Myślę, że w przypadku takich książek, jeszcze zanim po nie sięgniemy, nadal trochę zbyt dużą wagę przywiązujemy do tych aspektów tożsamości postaci i dobrze, że się od tego w kulturze i w tekstach kultury trochę już odchodzi. Oczywiście jest to ważne, musiałam na to zwracać ogromną uwagę i być bardzo wrażliwa, bo bohaterki są świadome, w jaki sposób czarność czy nieheteroseksualność, czy relacja z brytyjskością kształtuje ich tożsamość, ale to nie jest wszystko, to nie jest cała ich tożsamość. Mogłam więc w dużej mierze wykorzystywać własne doświadczenie jako kobiety, jako kobiety biseksualnej i obecnej w środowisku tęczowym, które jest mi bliskie i któremu chcę dawać głos. Musiałam się jednak pilnować, żeby nie przeszczepiać za bardzo niektórych rzeczy na grunt powieści, bo oczywiście zawsze podczas tłumaczenia wykorzystujemy swój aparat  pojęciowy i językowy. Największym wyzwaniem jest kontrolowanie tego, bo czasami bardzo chce się włożyć bohaterce w usta coś, co dla nas brzmi naturalnie, fajnie albo co po prostu wynika z jakiejś naszej maniery, tendecji. Trzeba się bardzo pilnować, bo przecież książka nie jest o nas.  

JB: W rozmowie z Jackiem Dehnelem przy okazji  premiery książki powiedziałaś, że praca nad tym  przekładem była jak taniec. Co dokładnie miałaś na  myśli i z kim tańczyłaś? Z Bernardine Evaristo? Z jej bo haterkami? A może właśnie z językiem, którego używa?

AZ: Ze wszystkim po trochu, bo tłumaczenie to zawsze  taniec z autorem czy autorką tekstu. Tłumacze mają tendencję, żeby o swoich przekładach mówić: „moja  książka”, a przecież ja jej nie napisałam, chociaż z drugiej  strony po części tak. Bo przekład to jest jednak nowy  twór, który musi się sprawdzać w innym języku, a przede  wszystkim w innej rzeczywistości. Książkę trzeba przenieść  na zupełnie inny grunt, przez co ona jest i jednocześnie nie  jest taka sama jak w oryginale. Moja praca polega na tym,  żeby polscy czytelnicy w miarę możliwości czuli się tak, jak  mógł się czuć odbiorca oryginału. Jednak żeby to uczucie  w nich wzbudzić, często muszę używać innych zabiegów  niż autor_ka, co również kojarzy mi się z tańcem towarzys kim – przecież żeby taniec był udany, partnerzy nie mogą  tańczyć tak samo, lustrzanie, tylko muszą dopasować kro ki, wyczuć swój rytm, swoją wrażliwość. W tańcu czasem musisz się poruszać, żeby cały czas być w kontakcie  z partnerem_rką, a czasem pozostać statycznym, żeby  wyeksponować jego czy jej ruch, żeby partner_ka dobrze  wyglądał_a, a taniec był harmonijny. W przekładzie jest  podobnie. To oczywiście również taniec z językiem, bo  trzeba szukać rozwiązań, które czasami idą w poprzek,  czasami równolegle w stosunku do tego, co jest w orygina le, a czasami trzeba wymyślić coś zupełnie nowego. Dużo  osób używało bardzo bojowych metafor, rozmawiając ze  mną o języku tej powieści. Pytali, czy się z nim mocowałam,  biłam, walczyłam. Ja w ogóle nie odczułam tego w ten  sposób, dla mnie to była piękna współpraca, w wyniku  której powstało coś nowego. W tym sensie rzeczywiście  postrzegam przekład jak taniec.  

JB: A na ile starałaś się oddać to, jakie te bohaterki naprawdę są, jak zostały stworzone, a na ile chciałaś przybliżyć je polskiemu czytelnikowi, żeby je lepiej rozumiał, żeby uwspólnić pewne doświadczenia? 

AZ: Z jednej strony bardzo się starałam, żeby one brzmiały autentycznie, zwłaszcza że rodzajów mówienia i narracji jest tam mnóstwo, więc też żeby się od siebie różniły, ale żeby różniły się naturalnie. Żeby ktoś, kto będzie to czytał, czuł, że w danym momencie wchodzi nowa osoba, która ma nie tyle nowy sposób mówienia, co myślenia. Przytoczę teraz klasyk, czyli hipotezę Sapira-Whorfa, że język kształtuje rzeczywistość – nie tylko w ten sposób, że ludzie są  kształtowani przez język, który ich otacza, ale też ich język kreuje ich własne postrzeganie świata, nie tylko je odbija, ale też buduje. W przypadku każdej postaci musiałam zatem trochę budować jej świat od początku za pomocą narzędzi, którymi dysponuję. Sytuacja, w której tłumacz musi coś przełożyć, doskonale rozumie, co jest napisane w oryginale, a jednocześnie wie, że po polsku to nie zagra, jest niezwykle frustrująca. Dlatego czasami, żeby zrobić coś tak samo, musi to zrobić  inaczej – nie tylko na poziomie tożsamości bohatera, ale także na poziomie wszechświata odniesień kulturowych, skojarzeń, jakie ma dana postać. Trzeba się wtedy pilnować, czy ona ma prawo to wiedzieć, czy ma prawo to kojarzyć. Tłumacz musi uważać, żeby własna wizja świata nie zaburzyła mu wizji świata każdej kolejnej postaci.  

JB: Żeby nie skonstruować im świata swoim językiem, prawda?  

AZ: Dokładnie tak. Ich świat musi pozostać spójny. Przyłapałam się na tym, że kiedy zastanawiałam się nad językiem  kolejnych postaci, zaczynałam słyszeć w głowie osoby, które rzeczywiście znam, na przykład moją babcię czy kolegę.  To się działo zupełnie nieświadomie, nie starałam się tak myśleć w trakcie pisania. Niemniej dzięki temu dużo łatwiej  było mi konstruować językowo i stylistycznie jednolite narracje bohaterów_rek, a zarazem kontrolować siebie. Nawet  jeżeli sposób mówienia danej postaci czasem mi się nie podobał albo mnie irytował, rozumiałam, że jest dla niej  odpowiedni, że to jest jej.  

Dziewczyna, kobieta, inna
Bernardine Evaristo
przeł. Aga Zano
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań

JB: Porozmawiajmy zatem o języku społeczności  LGBTQ+, który nazywasz „tęczowym idiolektem”. Czy on  łączy język polski z angielszczyzną, czy raczej odróżnia?  Czy mamy coś, czego nie ma w angielskim tęczowym idiolekcie, czy jednak to tam znajdziemy więcej określeń, których u nas brakuje? 

AZ: Na pewno w angielszczyźnie jest więcej neutralnych określeń, które są już w języku dobrze zakorzenione. My nie mamy i pewnie niektórych nie będziemy mieć, bo już weszły zapożyczone z angielskiego. Chociażby to, jak mówią o sobie lesbijki, bo lesbijki dzisiaj mówią o sobie „bucza”, „femka”, nie szukają rodzimych określeń na to. Raczej będziemy je modyfikować, adaptować, spolszczać, ale już nie będziemy szukać własnych. Wiele z tych określeń zaledwie kiełkuje, więc na przykład jeżeli chodzi o społeczność osób trans i osób niebinarnych, to te osoby dopiero się przebijają ze sposobem mówienia o sobie. Używają dużo anglicyzmów, ale szukają też własnych sposobów na mówienie o sobie, co jest bardzo fajne. Ja dużo siedzę na forach dla takich osób, nie tylko po to, żeby je  podsłuchiwać. Jestem zaangażowana w ich problemy, interesuje mnie to, z czym się borykają, chcę lepiej poznawać ich doświadczenia, a przy okazji dzięki temu mogę usłyszeć, jak o sobie mówią. W polszczyźnie ogromne możliwości daje słowotwórstwo i na przykład z okazji Dnia  Dziecka na forach dla społeczności trans widziałam kilka postów osób, które składają życzenia wszystkim transiątkom. Więc możemy na pewno modyfikować ten język, tak że on staje się na przykład bardziej czuły, bardziej ciepły i życzliwy. Ja wiem, że mowa o tęczowym idiolekcie w polszczyźnie brzmi jeszcze jak pobożne życzenie, ale rzeczywiście taki trend już widać. Mamy cały wachlarz określeń, jakimi osoby mogą siebie nazywać, bo mamy i „lesby”, i „lesbijki”, i „lesbiątka”, tak samo jest z określeniami, których używają wobec siebie geje, i których osoby wewnątrz tego świata używają w stosunku do siebie. Na przykład jest duża różnica, czy mówimy o kimś „gej”, czy na przykład „gejuch”,  czy „gejuszek”, czy „pedał” i tak dalej. Te wszystkie słowa mają różny wydźwięk, czasami obraźliwy, czasami nie, w zależności też od tego, kto ich używa.  

JB: Czasem wewnątrz społeczności brzmią one inaczej, to co jest dozwolone wewnątrz społeczności, niekoniecznie jest dozwolone na zewnątrz.  

AZ: Tak, dokładnie, na przykład słowo „pedał” wewnątrz społeczności LGBTQ+ trochę zostało przejęte, w taki sam  sposób, w jaki N-word zostało przejęte przez osoby czarne  w Stanach.  

JB: Tak jak queer.  

AZ: Dokładnie tak. Kiedyś, w latach sześćdziesiątych, ono też było w angielszczyźnie słowem obraźliwym, a stało się  takim słowem po prostu tożsamościowym, przezroczystym.  

JB: Ale też bardzo inkluzywnym. 

AZ: Absolutnie, takim bardzo parasolkowym właśnie, bo queer może być praktycznie każda tęczowa osoba, każda  nieheteronormatywna czy niecisnormatywna osoba. To  jest chyba najpiękniejszy przykład odczarowania słowa, które miało ranić, a które stało się wręcz sztandarem. Jeżeli chodzi o słowo „pedał”, to wiadomo, że ono raczej się nie odczaruje w ten sposób, bo ma inny wydźwięk, natomiast mówię o nim dlatego, że kiedy używamy go na przykład w literaturze, musimy mieć świadomość, kto, w jakim kontekście i w jaki sposób go używa. Bo tak jak powiedziałeś, to, że społeczność zabiera pewne słowa, odczarowuje i używa między sobą w określonych kontekstach, to nie legitymizuje używania tych samych słów przez osoby spoza tego środowiska i z zewnątrz. Polszczyzna jest też interesująca pod tym względem, że ma o wiele więcej słów, które mogą być jednocześnie obraźliwe i nieobraźliwe w zależności od kontekstu. W języku angielskim to nie jest tak wyraźne.  

JB: Rozumiem, że pracując nad przekładem, czerpiesz takie tęczowe określenia ze środka społeczności. A co myślisz o próbach skodyfikowania, wymyślenia, narzucenia w sposób sztuczny np. zaimków przez  językoznawców, literaturoznawców?  

AZ: Ja uważam, że zaimki powinny wymyślać osoby, które ich używają. To, że ja jako osoba cis przyjdę i powiem  osobom niebinarnym, jak one mają o sobie mówić, no to jakie ja mam prawo i kim ja jestem, żeby decydować, jak te osoby się z tym czują? A z drugiej strony rozumiem też, jako osoba pracująca z językiem i z literaturą, która przepycha potem te rozwiązania dalej i je popularyzuje, że fajne jest na przykład to, co robią teraz ludzie ze strony zaimki.pl. Ostatnio wystosowali manifest na temat języka osób niebinarnych, mając świadomość, jak wiele jest sposobów ich mówienia o sobie. Jeśli nie wiemy, jak mówić,  jeśli nie mamy jasnych wskazówek od danej osoby albo  nie dostaniemy tych wskazówek, bo na przykład osoba  nie mówi po polsku, to zalecaną formą jest forma neutratywu, czyli forma „ono” i wszelkie rzeczowniki, które od  tej formy powstają. I super. Tego nie wymyśli pan Andrzej  Markowski ani pan Bralczyk, ani pan Miodek, bo oni nie  należą do tego świata. Oni mogą co najwyżej stwierdzić, czy taka fleksja jest prawidłowa, czy ona w języku siedzi czy nie siedzi, czy takie słowotwórstwo jest zgodne z zasadami wewnętrznymi języka. Moim zdaniem warto więc po prostu słuchać osób niebinarnych, zwłaszcza że one same już próbują kodyfikować sposoby mówienia o sobie, co jest megapotrzebne, bo jeśli tej kodyfikacji nie ma, to jest o wiele więcej sprzeciwu ze strony ogółu społeczeństwa. Bo pojawiły się osoby niebinarne, to znaczy pojawiły się na naszym horyzoncie poznawczym, ale nagle te osoby mają siedemnaście sposobów mówienia o sobie. „I dlaczego – mówi osoba, która po raz pierwszy się z tym spotyka w wieku pięćdziesięciu lat – dlaczego ja teraz nagle mam się uczyć siedemnastu różnych zaimków, nie rozumiem tego, gubię się w tym”. Oczywiście wszystko jest kwestią poznawania i oswajania, im więcej tego będzie w języku, tym bardziej te osoby będą rozumiały, na czym to polega, natomiast kodyfikacja jest pracą u podstaw, która pozwala na oswojenie tego.  

JB: À propos rewolucji językowych i poznawczych, nawiązałbym do jeszcze jednego eksperymentu literackiego, w którym brałaś udział jako tłumaczka, czyli do książki Królewna w lśniącej zbroi. To zbiór dwunastu baśni i bajek spisanych tak, jak je znamy, oprócz tego, że bohaterkom zmieniono płeć, czyli Calineczka stała się Calineczkiem, Roszpunka – Roszpunkiem i tak dalej. Przywołując argument popularny w niektórych kręgach, można powiedzieć, że przez wieki było dobrze, a teraz mamy potrzebę zmieniania nawet tak elementarnych rzeczy jak baśnie. Moje pytanie, dla niektórych retoryczne, dla innych może prowokacyjne – po co to robić? 

AZ: Właśnie po to, żeby się nad tym zastanawiać. Bo w momencie, gdy to odwracamy, szczególnie w bajkach, których  adresatami są jednak głównie młodsze dzieci, widzimy absurd pewnych sytuacji fabularnych. Dopiero wtedy  zaczynamy dostrzegać pewne – wcześniej przezroczyste – schematy. Niektóre zachowania, które wydawały nam się  naturalne, dopiero przeszczepione na przeciwną płeć nagle zwracają naszą uwagę i zaskakują. Że są ci chłopcy, którzy  chcą być bardzo ładni albo się wzruszają i płaczą nad losem marznącej jaskółki, albo na przykład Calineczek, który nie  chce się żenić ze starą krecicą, chociaż ona przypuszcza na niego jakieś zakusy. I nagle te wszystkie procesy, które zachodzą, i cechy przypisywane tym postaciom zaczynają zwracać naszą uwagę i zaczynamy pytać: „Dlaczego?”. Czy to jest inherentne, czy to jest osobnicze, od czego to zależy, że na przykład dziewczynki nagle mają sprawczość? To jest bardzo ważne, bo dziś coraz częściej tworzymy nowe bajki, w których tak się dzieje, w których mamy małe bohater ki, ale mam wrażenie, że przez przeszczepienie tego na grunt najbardziej podstawowy i zakorzeniony w naszej  kulturze, to może mieć jeszcze większą siłę rażenia. Sprezentowałam tę książkę wielu znajomym mającym małe dzieci. Jedna z moich bliskich koleżanek napisała mi później, że jej córka zabrała tę książkę do przedszkola na dzień czytania książek. Żadne z dzieci, które znały wcześniej te bajki, nie było zdziwione zamianą ról, tylko zadowolone,  że dziewczynki też mogą być rycerkami czy bohaterkami, a chłopcy mogą się przebierać w ładne ubrania albo tańczyć na jakimś balu.  

JB: A próbowałaś przeprowadzić w wyobraźni taki  eksperyment, co by było, gdybyś Ty słuchała takich bajek w dzieciństwie? Zastanawiałaś się, czy coś wyglądałoby inaczej?  

AZ: Tak, zastanawiałam się nad tym, bo pamiętam, że kiedy byłam mała, zostałam zabrana na rozmowę do pani  psycholożki, a ona zapytała mnie, kim chciałabym zostać, jak dorosnę. I ja powiedziałam, że księżniczką. Pani psycholożka spytała, kim chciałabym być, jeśli nie uda mi się  zostać księżniczką. Na co ja ze śmiertelną powagą odparłam, że modelką. I autentycznie mając cztery czy pięć lat nie byłam w stanie wymyślić dla siebie innej ścieżki kariery. Ja jestem z małego miasta, jako dziecko dużo czytałam, ale właśnie różne klasyczne treści, i żadnej innej ścieżki oprócz  księżniczki i modelki nie mogłam wymyślić. A modelką chciałam być, bo one wyglądają jak księżniczki – znalazłam taki wybieg dla siebie, podczas gdy mój brat miał pełno innych pomysłów na swoją przyszłość. Myślę, że to jest  symptomatyczne. 

JB: To pięknie pokazuje, w jaki sposób język kształtuje tożsamość. Ale zbierając to wszystko, czy można się obyć bez skupiania się na języku, bez tych rewolucji  językowych, czy Twoim zdaniem jednak nie? Czy można być sobą bez „łamańców językowych”, bez „odwracania  kota ogonem”, że znów sięgnę do popularnych argumentów przeciwników zmian językowych?  

AZ: Uważam, że jeśli tego nie będzie, bardzo nas to zuboży. Ten argument o łamańcach językowych rzeczywiście się czasami pojawia i jest dla mnie szalenie zabawny, bo niedawno tłumaczyłam na angielski artykuł napisany po polsku przez Japończyka, pana Tokimasę Sekiguchiego, który jest polonistą, tłumaczem na japoński polskich dzieł literatury, m.in. sonetów Mickiewicza czy Lalki Prusa. W tym artykule pan Sekiguchi używa słowa „Grodzieńszczyzna”. Więc uważam, że jeżeli siedemdziesięcioletni Japończyk jest w stanie sięgnąć po słowo „Grodzieńszczyzna”, to naprawdę żaden Polak nie powinien mieć problemu ze  słowem „rycerka”. (śmiech) Jeżeli chodzi o łamańce, to to jest moja odpowiedź. Natomiast uważam, że bez języka się nie da. Język jest absolutną podstawą, nie tylko dlatego, że to, co nazwane, jest oswojone, ale też dlatego, że to, co nazwane, jest prawdziwe. Dopóki czegoś nie możemy nazwać, to to nie istnieje, i uważam, że dlatego mamy wciąż tak duży problem z widocznością osób nieheteroseksualnych, niecisnormatywnych w Polsce, bo przez wiele lat  tym osobom odmawiano w sferze publicznej języka. Słowo „trans” przez wiele lat funkcjonowało w dyskursie publicznym tylko jako obelga i osoby, które musiały nauczyć się żyć z taką rzeczywistością, wykonały ogromną pracę wewnętrzną, duchową. Jak żyć w kraju i w języku, w którym moja tożsamość jest obelgą?  

JB: Albo jej nie ma.  

AZ: Albo jej nie ma. Nie jest możliwe dobre życie w takim porządku językowym. Język jest więc absolutną podstawą –  służy nie tylko oswajaniu i normalizowaniu pewnych rzeczy, ale też szerzej: legitymizowaniu ich prawa do godnego  istnienia. Zmiany w języku powstają cały czas, bez przerwy uczymy się nowych rzeczy w języku, które nas zewsząd  otaczają. Mogłabym sięgnąć po jakiekolwiek menu do wolnej restauracji i pokazać ci w nim dziesięć nazw potraw i składników, których dekadę temu nikt nie znał, nie wie dział, jak się je wymawia, a jakoś teraz nikt nie ma z tym  problemu. Więc nie wierzę, że ten opór bierze się z jakiejś językowej trudności, z jakichś problemów poznawczych czy z braku możliwości intelektualnych, on się bierze wyłącznie  z niechęci, zakorzenionej bardzo głęboko w naszym postrzeganiu seksualności, tożsamości, mniejszości i jej praw albo ich braku. Wprowadzanie tych zmian w języku jest zmianą fundamentalną, ale też szalenie ważną, dlatego że ona realnie decyduje o życiu, zdrowiu, szczęściu,  bezpieczeństwie ludzi.

JB: Zatoczyliśmy piękne koło i wróciliśmy do hipotezy, że język kształtuje rzeczywistość, i Ty też stworzyłaś taki  fragment językowej rzeczywistości w książce Evaristo, w którym jakieś osoby mogą się odnaleźć, za co w ich  imieniu i w swoim bardzo Ci dziękuję. Na zakończenie chciałbym Cię zapytać, jak twoim zdaniem będzie się  zmieniał język polski, w jakim kierunku chciałabyś, żeby się zmieniał, albo w jakim kierunku Ty chciałabyś go  zmieniać w swojej pracy tłumaczki i nie tylko. 

AZ: Wiesz, ja chciałabym, żeby język stawał się czulszy, to jest dla mnie najważniejsze. Bo tak naprawdę w tym  wszystkim nie chodzi o to, żeby demonstrować jakieś swoje przekonania na zasadzie przynależności do jakiejś frakcji  lub do stawania w kontrze wobec kogoś. Rozmawiałam wczoraj z kimś o jakiejś drobnej kwestii w języku i ta osoba  powiedziała: „Po co ja mam zmieniać coś tak drobnego, skoro nie mam nic złego na myśli i dlaczego ty mnie  poprawiasz – żeby mi wytknąć błąd?”. Ja powiedziałam, że nie poprawiam po to, żeby złośliwie wytknąć błąd, tylko  dlatego, że sposób, w jaki o czymś mówi, kogoś rani. I to nie chodzi o to, żeby krytykować się nawzajem za używanie  jakiegoś języka, tylko żeby go trochę uwznioślać, w tym sensie, żeby był bezpieczną przestrzenią dla wszystkich. Żeby tworzyć język, w którym żadna tożsamość ani niepełnosprawność nie jest obelgą, w którym żadna seksualność ani cecha, którą mamy, nie będzie traktowana jako coś obraźliwego, wstydliwego, niewłaściwego. Jako coś, przez co wstydzimy się przyznać, kim jesteśmy – gdy jakieś słowo jest traktowane jako obelżywe, nie chcemy go przecież wobec siebie używać. To sprawia, że nie chcemy być tą osobą. A przecież nie możemy przestać nią być. Moment, kiedy język, którego używamy, przestanie nam robić krzywdę, będzie spełnieniem moich językowych marzeń. Bo dążę do tego, żeby język, którego używamy na co dzień, był czuły, żeby był bezpieczny. Narzekanie na to, że nagle nie wolno używać obelżywych słów wobec osób nieheteroseksualnych albo wobec osób z niskorosłością, albo wobec osób niebiałych, brzmi tak, jakbyśmy narzekali na to, że nie możemy już wytykać tych osób na ulicy palcami ani pokazywać w cyrku, że nie możemy już, nie wiem, łamać praw człowieka, bo to tak bardzo mi utrudnia życie, że już nie mogę obrażać innych albo eksploatować ich tożsamości. To jest ten sam mechanizm, więc nie ma się na co tutaj obrażać, trzeba mówić w sposób, który będzie bezpieczny i który będzie wyrażał fundamentalny szacunek. To jest język, o którym ja marzę. 

Aga Zano – tłumaczka, copywriterka, recenzentka. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, stypendystka Queen’s University Belfast oraz University of Edinburgh. Autorka m.in. przekładów książek Lisy Taddeo, André Acimana czy Columa McCanna, a także głośnej powieści Bernardine Evaristo Dziewczyna, kobieta, inna, nagrodzonej Międzynarodową Nagrodą Bookera za rok 2019.